poniedziałek, 30 stycznia 2012

Indyk curry z makaronem ryżowym

Bardzo lubię drób, bo ma multum zalet - nie wymaga długiego gotowania/duszenia/pieczenia, by był miękki, jest bardzo uniwersalny jeśli chodzi o smaki. Wszelkie warzywa, owoce, sery doskonale z nim współgrają. Cenię w drobiu również mnogość zastosowań podczas jednego gotowania - na przykład można z powodzeniem ugotować pyszny, esencjonalny rosół na kilku skrzydełkach, a następnie, natarłszy je ziołami i przyprawami upiec. W ten sposób zyskujemy dwudaniowy obiad.

Tak zrobiłam tym razem, jednak gwiazdą tego obiadu nie była kurzyna, lecz indyk. Zupa, którą ugotowałam dla Zapuszkowanego Juniora stanowiła wywar z indyczyny i warzyw (ach, dogadzam, wiem;)), gdyż jest to według wielu źródeł bardzo zdrowe mięso, a ja, choć nie obsesyjnie, staram się żywić swą latorośl możliwie zdrowo.
Nie wszystkie mięso indycze trafiło do zupy. Skończyłoby się to bowiem głośnym veto, wniesionym małoletnim, irytującym głosikiem. A przecież nie chcemy psuć sobie nerwów ;). Reszta mięsa zatem przypadła w udziale nam - starszym Zapuszkowanym. Oto, co z nim zrobiłam...

Składniki:
- na oko: 350dkg mięsa indyczego
- puszka ananasa w kostkach od Dawtony
- 1/2 papryki czerwona
- 1/2 papryki żółtej
- 1/2 czerwonej cebuli
- opakowanie makaronu ryżowego
- szczypta chilli
- dwie szczypty curry


Zakładając, że mamy gotowe (ugotowane, uduszone lub upieczone) mięso indycze - jest to obiad, który powstaje w kilka chwil. Również dlatego, że makaron dochodzi dosłownie w minutę - nie gotujemy go, tylko moczymy we wrzątku.
Na patelni rozgrzewamy olej. Siekamy wedle uznania papryki i cebulę. Podsmażamy delikatnie. Gdy wyraźnie się zeszklą, otwieramy puszkę z ananasem i około 3/4 owoców dodajemy na patelnię. Resztę chrupiemy beztrosko, lub dajemy domownikom (na pewno się ucieszą ;)). Wlewamy nieco syropu z ananasa do potrawki. Przyprawiamy i energicznie mieszamy. Dodajemy pokrojone na kawałki mięso. Zakrywamy i przez chwilę dusimy na bardzo małym ogniu, by smaki przeniknęły się, a mięso podgrzało.
Przygotowujemy makaron wedle wskazówek na opakowaniu.
Podajemy w dowolny sposób - niektórzy lubią wymieszać całość na patelni, ja preferuję farsz ułożony na makaronie.

piątek, 27 stycznia 2012

Przetwory na ścianę!

Muszę Wam wyznać, że razem z Zapuszkowanym jesteśmy nieprzeciętnymi freakami w dziedzinie: design domowy. Uwielbiamy spędzać godziny na oglądaniu specjalistycznych kanałów poświęconych sztuce aranżowania wnętrz i architekturze, a także przeglądaniu prasy wnętrzarskiej. Wciąż mamy (a szczególnie ja) niedosyt i wciąż chcielibyśmy coś w naszym mieszkaniu zmieniać. Niespecjalnie interesują nas ascetyczne pomieszczenia skąpane w bieli bez żadnych akcentów osobistych. To znaczy nie zrozumcie mnie źle - takie aranżacje bywają przepiękne - jednak dobrze je oglądać na łamach prasy lub w telewizji, a zdecydowanie gorzej - mieszkać w nich. Indywidualny charakter wnętrz budują nasze osobiste wizje, kolory, które sami dobieramy, rzeczy, którymi się otaczamy, styl, który preferujemy i tak dalej. Ja na przykład przepadam za aranżacjami będącymi symbiozą nowoczesnych sprzętów i rozmaitych przedmiotów w stylu vintage. Dlatego uwielbiam oldschoolowe fotografie i plakaty. A design lat 50' to aktualnie mój numer jeden. Ostatnio szukałam czegoś do kuchni. Zobaczcie jakie fantastyczne plakaty, których motywem przewodnim jest tworzenie przetworów znalazłam w Sieci:








Genialne, czyż nie?:) Nawoływały gospodynie domowe, by tworzyć własnej roboty przetwory. Dziś, w dobie gotowych przetworów, dostępnych na sklepowej półce, nie musimy już oddawać się tej pracochłonnej (choć uroczej) czynności. Jednak mieć taki plakat na ścianie - bezcenne! :)


A oto współczesny pean na cześć zamkniętych w słoiku lub puszce płodów ziemi, który możemy oprawić i powiesić sobie na ścianie:


... oraz coś stylizowanego na vintage:

Wszystkie trzy współczesne plakaty promujące przetwory dostępne są na etsy.com. Te oldschoolowe można upolować na aukcjach, a ich ceny bywają zawrotne. Jednak czego się nie robi z miłości do designu. (I przetworów!:)))


______________
photos from: aspiring-homemaker.blogspot, history.nd.gov, underconsideration.com, blog.americanfeast.com, retrorenovation.com, yearofplenty.org. canadaonline.about, etsy.com

poniedziałek, 23 stycznia 2012

Deser jabłkowo-korzenny

Nie zawsze jest czas na pieczenie i nie zawsze odpowiednia pogoda by wyskakiwać po kubełek lodów. Tymczasem niedzielne popołudnie spędzane na oglądaniu zaległych filmów i błogim nicnierobieniu lubi akompaniament dobrego deseru.
Ze świąt ostało mi się sporo ciastek korzennych, które w grudniowym amoku piekłam bez opamiętania. Mamy ich już powyżej uszu, czasem z braku laku, ktoś chrupnie do kawy jedno lub dwa, ale szczerze powiedziawszy szukałam dla nich jakiej atrakcyjnej formy drugiego życia. Ciasteczkowa reinkarnacja nastąpiła wraz z niedzielnym zapotrzebowaniem na coś słodkiego.

Deser korzenno-jabłkowy to rzecz doskonale wpisująca się w klimat zimowych ciemnych wieczorów, a co istotne – bardzo prosta.

Składniki:
- słoik musu jabłkowego Dawtona
- duże jabłko, najlepiej winne
- dwie garści rodzynków
- duży kubełek jogurtu greckiego
- kilkanaście ciastek korzennych
- łyżeczka cynamonu
- miód pszczeli o płynnej konsystencji

Rodzynki zalewamy wrzątkiem, by napiły się wody oraz stały się soczyste i miękkie.
Myjemy jabłko i obieramy je ze skórki. Trę na tarce o grubym oczku. Otwieramy słoik jabłkowego musu i mieszamy z wiórkami jabłkowymi. Odcedzamy rodzynku po upływie kwadransa, wrzucamy do jabłkowej masy, sypiemy cynamon i dobrze mieszamy.
Jogurt grecki mieszamy z taką ilością miodu, by lekko go osłodzić, ale nie zrobić zeń ulepku – myślę, że łyżka może wystarczyć.
Ciastka korzenne kładziemy do czystej ściereczki kuchennej i zawijając jej rogi robimy coś na kształt tobołka. Uderzamy weń tłuczkiem do mięsa, aż z ciastek powstaną okruchy.
W szklanych pucharkach, lub po prostu szklankach, układamy warstwę jabłek, warstwę jogurtu i korzennych okruszków, a następnie ponownie każdą po kolei. Na górę kładziemy kleks jogurtowy i oprószamy go okruszkami i cynamonem.
Po akcji z tłuczkiem może okruszki przełożyć część do miseczki i skropić jakimś esencjonalnym alkoholem, na przykład whisky lub likierem. To oczywiście opcja dla nas – dorosłych. Dzieciakom musi wystarczyć opcja nieprocentowa ;).

piątek, 20 stycznia 2012

Słodki kompromis

Chore dziecko w domu to wielki test cierpliwości i tolerancji. Czasy, w których otrzymywało się L-4, nikt o nic nie pytał i można było się bez reszty poświęcić roli pielęgniarki-animatora kultury niestety bezpowrotnie przeminęły. Dziś, w razie choroby Zapuszkowanego Juniora jestem kombajnem wieloczynnościowym, a prócz termometru, syropku i tomu dzieł zebranych Poczytaj mi Mamo, dzierżę laptopa, myszkę i dwa telefony.

Chore dziecko to także moment na doszlifowanie sztuki kompromisu. Każdy z nas wie, że bez niego nie da się przeżyć w stadzie, szczególnie stadzie, zwanym rodziną, jednak nie każdy posiadł jego tajniki.Osobiście lubię, gdy dieta Małego Zapuszkowanego obfituje w warzywa, owoce i inne zdrowo brzmiące rzeczy. Gdy choroba wkracza w nasze progi, wiem, że mogę swoje utopijne postulaty żywieniowe schować w kieszeni. Bo on będzie jadł, co chce, albo W OGÓLE.
(Na dźwięk wyrażenia „w ogóle” każdej matce przebiega po kręgosłupie nieprzyjemny dreszcz, a więc jedz dziecko, jedzże COKOLWIEK!).

Mam w zanadrzu dwie bezpieczne opcje, które nie druzgocą mojej potrzeby odżywienia Młodego, a które rekonwalescent chętnie skonsumuje. Oczywiście muszą być słodkie, to jasne. Nie mogą też zawierać niczego co jest zielone (sałata, ogórek, szczypiorek, szpinak, rukola – zapomnijmy!).

Świeżutka chałka z miękkim masłem i dżemem lub powidłami jest przepysznym pomysłem na śniadanie. A na dodatek nie spotyka się z większym oporem małoletniego konsumenta, który spośród wielu słoików w domowej spiżarni wybrał sobie truskawkowy (Milejów, rzecz jasna).

Na obiad z kolei podałam mleczną mannę z kleksem dżemu z owoców leśnych. Jest niskosłodzony, więc nie nasyci pustymi kaloriami, a doskonale smakuje i urozmaica proste dania „kompromisowe”.

wtorek, 17 stycznia 2012

Domowa pizza z boczkiem

Drugim, obok tortilli, fastfoodem, który z chęcią tworzę w domu jest home-made pizza. Jest nieco mniej pracochłonna, bo jednak smażenie tortillowych placków zabiera trochę czasu, a przede wszystkim o niebo lepsza niż niejedna, która zdarzyło mi się w niemądrym zaufaniu zamówić z okolicznych pizzerii. Zapuszkowany w ogóle uważa, że nastały takie dziwne czasy, że każdemu wydaje się, że zrobi wyśmienitą pizzę i dlatego bardzo ciężko natrafić na prawdziwie dobrą. Pizzerii jest w bród, ale przepis na pizzę jeden - należy ją robić z sercem. Tak właśnie czynię :).
Paradoksalnie pizza nie wymaga masy czasu na jej przygotowanie i może być z powodzeniem przyrządzona, zaraz po pracy. Warunek - wszelkie składniki musimy mieć w domu, tak, by nie dekoncentrować się wysyłaniem domowników do osiedlowych delikatesów o czekanie aż przytaszczą brakujące ingrediencje.

Mój ulubiony wariant pizzy domowej to ta z cebulą i boczkiem. Jestem farciarą i sąsiaduję z mięsnym z prawdziwego zdarzenia. Tam kupuję doskonały, chudy, idealnie uwędzony boczek, który zostaje pokrojony przy mnie z wielkiego, ciężkiego kawału wiszącego na haku.


Składniki na ciasto:

- 2 szklanki mąki pszennej

- 1 jajko

- 1/3 kostki świeżych drożdży

- 3 łyżki oliwy z oliwek

- ciepła woda (tyle, ile nam będzie potrzeba do uzyskania odpowiedniej konsystencji ciasta)

- szczypta cukru

- szczypta soli


Na farsz:

- kilka łyżeczek koncentratu pomidorowego Dawtona

- kilka ząbków czosnku
- suszone oregano

- sól
- odrobina chilli
- duża czerwona cebula

- kilka średnich pieczarek

- kawałek startego żółtego sera (może być Edam albo Gouda - nie powinien być nazbyt dominujący w smaku)

- 20dkg ładnego boczku w plastrach



Mąkę przesiewamy, a następnie łączymy z pozostałymi składnikami. Ostrożnie dodajemy wodę - by nie rozrzedzić ciasta ponad miarę. Gdy zyska zadowalającą konsystencję formujemy zeń kulkę i dostawiamy w ciepłe miejsce, przykrywając czystą bawełnianą ściereczką.

Siekamy wedle uznania cebulę, pieczarki, boczek. Trzemy ser na grubych oczkach.

Sos sporządzamy następująco: kilka łyżeczek koncentratu wrzucamy do niewielkiej miseczki i dodajemy odrobinę wody. Chodzi o to, by masa była nieco bardziej rzadka niż koncentrat sam w sobie, lecz nie tak mokra jak zblendowane pomidory z puszki. Przeciskamy czosnek przez praskę, wrzucamy kilka szczypt oregano, solimy, sypiamy z umiarem chilli. Dokładnie mieszamy.


Po upływie około pół godziny (jeśli mamy czas i ochotę możemy pozostawić ciasto i na dłużej) zabieramy ciasto z powrotem na stolnicę. Rozwałkowujemy na cienki placek. W razie potrzeby podsypujemy mąką. Blachę smarujemy niewielką ilością oliwy.
Placek staramy się dopasować do kształtu blachy. Nadmiar ciasta odkrawamy i dosztukowujemy tam, gdzie jest go zbyt mało. Warstwa powinna być jak najcieńsza, tak czy siak nieco urośnie, a pizza na cienkim cieście smakuje według mnie dużo lepiej, niż na grubej bule ;).

Rozsmarowujemy dokładnie pomidorowo-ziołową pastę na cieście. Sama robię to dłonią - żadne narzędzie nie jest bardziej precyzyjne niż własne palce. Następnie kładę składniki - pieczarki i cebulę na dół, na to warstwę sera, na sam wierzchołek plastry boczku. Wkładamy do piekarnika nagrzanego na 200C i pieczemy około kwadransa.

Wierzcie mi na słowo - taka pizza nie ma sobie równych!


Uważajcie po wyjęciu z pieca, szczególnie, gdy jesteście głodni jak wilki, gorąca pizza boleśnie parzy podniebienia! :)

czwartek, 12 stycznia 2012

Słoik w służbie zwierzakom

Choć tegoroczna zima nie należy do srogich i trzaskających mrozem, moje myśli nieustannie krążą wokół biedaczysk, które z powodu kilkumiesięcznego nieurodzaju gleby, nie bardzo mają co jeść. Mam tu na myśli rozmaite ptactwo, małe gryzonie i inne bezbronne stworzenia.
Wiem, trochę przesadzam – ostatecznie to instynkt jest ich głównym motorem działania i zapewne podpowiedział już w okolicy września lub października, że należałoby coś-niecoś zachomikować w rozmaitych norkach, dziuplach i tak dalej, żeby w zdrowiu i nienajgorszym humorze doczekać upragnionej wiosny. A jednak chętnie dokarmiam zimą zwierzaki. Jakoś mi lżej na duszy, gdy wiem, że na moim balkonie zawsze wisi pełny rozmaitego ziarna karmnik (roboty Zapuszkowanego).


Czy powołanie do życia takiego sprzętu wymaga jakichś nadzwyczajnych zdolności?
Uwierzcie – Zapuszkowany nie jest bynajmniej McGyverem. Złotą rączką też nie bardzo. Ot, stanowimy dość kreatywny duet i bardzo lubimy wykorzystywać surowce wtórne, jak choćby prozaiczny słoik.

Zobaczcie jak pięknie i efektywnie można wykorzystać pusty słoik po spałaszowanych ogórkach lub dżemie... Te ptaszki na pewno doceniają zamysł, a jeszcze bardziej zawartość szklanych pojemników.

Również zrobione ze słoików karmniki dla wiewiórek doskonale zdają egzamin i z powodzeniem pomagają przetrwać ciężkie chwile chłodnych miesięcy.

Bardzo podobny projekt dynda mi na balkonowym dachu.
Najmłodszy Zapuszkowany z wielkim przejęciem śledzi przyfruwające do nas sikorki i inne zgłodniałe ptaszki. To mój osobisty sposób na życie bliżej natury w samym środku wielkiego miasta. Polecam z całego serca! :)


_____

photos from:
backyardbird, drsfostersmith, duncraft, etsy, greengreatpet, jean-livingsimple.blogspot, nackyardchirper, odd cookie on flickr
.

poniedziałek, 9 stycznia 2012

Ogórkowa ze śmietaną

Ogórkowa była od zawsze jedynym pokarmem, który ewentualnie dałam sobie wcisnąć w chorobie i wszelkiej niemocy. Wiedząc o tym babcia zawsze miała na podorędziu kilka weków z ogórami kiszonymi własnej roboty. Ponieważ wszelkie ospy, świnki, grypy i inne złamania kończyn z zasady przebywałam na babcinych włościach (tak jak Mały Zapuszkowany jest wożony do dziadków, wszak rodzice muszą uczęszczać do pracy), udało mi się naonczas nie umrzeć śmiercią głodową z powodu kiepskiego apetytu. Babcia bowiem, wiedząc doskonale, że schabowego nie przełknę, ryba stanie mi w gardle, a na widok grochówki dostanę zapaści, mozolnie i z uporem maniaka warzyła swe niepowtarzalne ogórkowe. Nie wiem czy posiadłam tę umiejętność - Zapuszkowani twierdzą, że moja ogórkowa nie ma sobie równych, ja jednak powątpiewam. Tamta ogórkowa spożywana łapczywie pośród wykrochmalonych poduch i pierzyn to było coś. Prawdziwe niebo w gębie.
No ale spróbujmy podrobić babcię.


Składniki:
- bulion z kury i warzyw albo z warzyw z dodatkiem masła (opiszę to niżej)

- słoik kwaszonych ogórków od Dawtony
- pół pęczka koperku

- dwa ząbki czosnku
- kilka sporych ziemniaków

- kwaśna, gęsta śmietana 12 lub 18%.

Robimy tak: albo mamy wielką ochotę na bulion w którym delikatnie czuć wpływy mięsne albo wpływy mięsne możemy sobie odpuścić, a niezbędne w zupie oka tłuszczyku uzyskujemy z pomocą kawałka masła. To już zależy od Was. Pamiętam, że babcia robiła i tak i tak. Jednak ta na maśle smakowała mi najbardziej. By bulion był aromatyczny niezbędne są takie jarzyny jak - marchew, seler, pietrucha (może być korzeń albo nać), por (lub cebula). Gotujemy je w lekko osolonej i nieprzesadnie popieprzonej wodzie. W tym przypadku koniecznie dorzucamy posiekany czosnek. Gdy całość wyraźnie dojdzie - łowimy włoszczyznę i odstawiamy na bok. Osobiście nieprzesadnie lubię w ogórkowej seler bądź korzeń pietruszki, natomiast błąkającą się tu i ówdzie marchew uważam za niezbędną. Dlatego pozbywam się wszystkiego z wyjątkiem marchwi, siekam ją w kostkę i pozostawiam na koniec (gdyby kontynuowała swą kąpiel w wywarze, mogłaby rozgotować się a tego nie chcemy).
Obieramy ziemniaki, kroimy w drobną kostkę. Siekamy koperek. Otwieramy słój z ogórkami i trzemy je na tarce o dużych oczach (na tak zwane wiórki). Wrzucamy do wszystko do bulionu. Gotujemy do miękkości. Pod koniec gotowania sięgamy po odstawioną marchewkę i wrzucamy ją do całości. Wody z ogórków nie pozbywamy się! Dolewamy ją do zupy, bo ogórkowa powinna być kwaśna. Podajemy z kleksem śmietany.
Nie wiem jak Wy, ale ja nie umiem poprzestać na jednym talerzu! ;)

czwartek, 5 stycznia 2012

Kapusta z grochem

Bożonarodzeniowe potrawy po trzech dniach nieustannego jedzenia wychodzą mi uszami, jednak wystarczy zrobić sobie chwilową przerwę, by znów docenić ich niecodzienne aromaty. Dlatego są rzeczy, które z powodzeniem mrożę i które po rozmrożeniu nie wykazują uszczerbku na smaku. Takimi specjałami są na przykład uszka, pierogi oraz wszelkie dania kapuściane. U Zapuszkowanych w świąteczny czas można spotkać dwie wariacje na temat kapusty, bo bardzo sobie ją cenimy – kapustę z grzybami oraz kapustę z grochem. Ta pierwsza została pochłonięta w oka mgnieniu, natomiast zostało sporo tej drugiej. Rozmroziłam ją dziś i podałam do schabu ze śliwką, który popełniłam wczoraj wieczorem. Oba dania bardzo dobrze współgrają, sycą i nie wymagają towarzystwa żadnego wypełniacza w postaci ziemniaków lub kaszy.

Składniki:
- trzy części kapusty na jedną część grochu
(na święta wykorzystuję dwa słoiki kapusty Dawtona, co daje 1,2 kg kapusty i około 35dkg grochu)
- 2 duże cebule
- olej słonecznikowy lub rzepakowy

- odrobina pieprzu

Groch zalewamy dzień wcześniej zimną wodą i odstawiamy na noc, by napęczniał. Następnego dnia przekonacie się jak łapczywie „wypił” całą wodę – należy jej naturalnie dolać zanim wstawimy groch do gotowania. Ważne – groch ma być cały, nie łuskany! Lekko solimy, gotujemy do miękkości, należy co jakiś czas sprawdzać jego stan. Gdy uznamy, że jest wystarczająco miękki – odcedzamy go, pozostawiając pół szklanki wody, której był gotowany.

W drugim garze gotujemy kapustę – to może trochę potrwać, na pewno z godzinę – tu też warto co jakiś czas zajrzeć pod pokrywkę i przekonać się, czy już nie wystarczy. Kapustę odcedzamy i studzimy. Gdy jest na tyle chłodna, że można spokojnie brać ją w dłonie – formujemy z niej kule i tniemy dość drobno. Nazbyt długie jej pasma nie ułatwiają jedzenia kapuścianych potraw, warto je nieco skrócić, to nie spaghetti ;).

Na patelni rozgrzewamy olej. Cebulę siekamy bardzo drobno i szklimy na nim.
Mieszamy wszystko – pociachaną drobniej kapustę, groch, zeszkloną cebulę dużą drewnianą łychą, dolewamy (z umiarem) wywaru z grochu. Kapusta z grochem ma być daniem wilgotnym, stąd ten zabieg. Można ją też podlać niewielką ilością oleju.
Łączymy całość i dusimy na małym ogniu często mieszając. Pyszna rzecz i bardzo praktyczna – w daniu wieloskładnikowym robi za warzywo i wypełniacz w jednym:).

wtorek, 3 stycznia 2012

Sałatka selerowo-ananasowa

W ostatnim poście namawiałam do niewykańczania się sylwestrowymi przygotowaniami i odnalezienia złotego środka pomiędzy pełną kulinarnych atrakcji wystawną kolacją, a studencką miską chipsów wystawionych bez żenady na stół.

Muszę się Wam pochwalić, że sama odnalazłam ów środek, nie dając się ponieść wariactwu niekończących się przygotowań. Jednocześnie wszystko, co znalazło się na moim stole bardzo towarzystwu imprezowemu smakowało, a także efektownie prezentowało się pośród sylwestrowej zastawy.
Jedną z kompletnie nieczasochłonnych rzeczy, jakie popełniłam tego dnia była sałatka selerowo-ananasowa. Z chęcią podzielę się przepisem nań, bo jest praktycznym emergency w razie nieprzewidzianych gości.

Składniki:
-słoik selera w wiórkach od Dawtony
-puszka kukurydzy (również Dawtona)
-puszka ananasa w plastrach lub kawałkach
-6 jajek
-łyżka majonezu


Jajka gotujemy na twardo, przelewamy zimną wodą, studzimy, a następnie obieramy. Ananas, o ile nie w plastrach – kroimy na niewielkie kawałki. Jajka kroimy na ósemki. Odsączamy płyn z kukurydzy oraz selera. Mieszamy wszystko razem, dodając majonez. Sałatka nie wymaga przypraw – wszystkie zawarte weń składniki są na tyle aromatyczne, że nie potrzebują dosmaczania.

Ta sałatka jest również o tyle praktyczna i warta zapamiętania, że nie wymaga żadnych świeżych składników, takich jak szynka, świeże warzywa czy na przykład wędzona ryba. Jej ingrediencje mogą zostać kupione przy okazji jakichś większych zakupów w supermarkecie i stać spokojnie w oczekiwaniu na ewentualnych gości, których chcielibyśmy podjąć czymś bardziej wystawnym niż miseczka z solonymi fistaszkami. Z kolei jajka to rzecz, którą mamy w lodówce niemalże zawsze i też posiada tę dobrą cechę, że nie przeterminowuje się nazbyt szybko. Smacznego! ;)